Wybory tuż za rogiem. Frekwencja to jak zwykle niespodzianka. Bo obywatela trzeba sobie wychować – mówi Piotr Drygała, dziś samorządowiec, na zawsze społeczny działacz.

Kiedy mieszkałem w Holandii, codziennie rano inny rodzic odwoził wszystkie dzieciaki mieszkające na jednej ulicy do szkoły. Pełna współpraca.

Wow.

To wydaje się niemożliwe do zrobienia w Polsce. Z czego to wynika?

To wynika z naszej historii, ale nie tylko z zaborów, czy tej dwudziestowiecznej. To też rezultat różnych procesów społecznych, które Polskę ominęły, ale przewinęły się przez Europę, także przez Holandię.

Ale w opozycji wobec zaborców, czy też okupantów też lepiej być w grupie.

Wtedy łączymy się dlatego, że czujemy się zagrożeni. Ale to wszystko jest działaniem na ostatnią chwilę. Wyraźnie widać po 30 latach demokracji, że pewne rzeczy nam umknęły, a w czasie pokoju praca u podstaw nie jest żadnym bohaterstwem. Zapomnieliśmy o edukacji obywatelskiej i tu trzeba się odnieść do naszego systemu edukacji. Niestety, wiele w nim brakuje. Przyznaję - takie podejście, że pewne postawy musimy kształtować - sam trochę lekceważyłem. Teraz mam syna w wieku szkolnym i widzę, że szkoła w ogóle nie uczy współpracy, czy solidarności z innymi, uczy za to indywidualizmu i bycia najlepszym. Nie uczy też eksperymentowania, brania na siebie wyzwań – uważam, że szkole tego strasznie brakuje, a to przenosi się bezpośrednio na społeczeństwo obywatelskie. Bo mamy duże braki i być może nadszedł czas, żeby o tym rozmawiać.

Kompletnie zapomnieliśmy o edukacji obywatelskiej.

Pierwszy raz podczas edukacji zetknąłem się z tym, że mam pracować grupowo nad projektem w wieku 25 lat, w college’u w Wielkiej Brytanii.

W polskiej szkole tego nie ma i ten brak przekłada się na życie codzienne. Pracując w korporacji, w samorządzie, w dowolnej instytucji zwykle nie pracujemy zespołowo, boimy się błędów, bo nie możemy eksperymentować i brać odpowiedzialności. To wyzwanie jest przed nami. Był moment w historii, w którym wspólnoty same decydowały o sobie, wyręczały administrację. Wcześniej też sobie ludzie w różny sposób pomagali. Do sąsiada szło się pożyczyć sól czy krzesło, kiedy goście przyjechali. To wszystko gdzieś nam zginęło po drodze. Nie chcę powiedzieć, że to wina dobrobytu, ale bardzo łatwo zastąpiliśmy wiele spraw portfelem lub samochodem, który pogłębia takie stosunki, bo wszędzie jeździmy indywidualnie. Nie mamy nawet kiedy porozmawiać z sąsiadem. Wydaje mi się jednak, że nadchodzą czasy, kiedy to ma szansę wrócić. Prozaiczna sprawa - starzejemy się jako społeczeństwo, ludzie będą zostawać teraz sami, a nie są do tego przyzwyczajeni. W dodatku przy spodziewanych małych zasobach finansowych – czyli bardzo niskich emeryturach - będziemy szukać wspólnego działania. Życie wymusi na nas powrót do współpracy.

Wydawać się może, że w ciągu minionych 30 lat nastąpił gigantyczny zwrot w stronę takiego wspólnego działania.

Zależy jak na to spojrzeć. Boom nastąpił, bo jedną z pierwszych ważnych ustaw, o którą toczyła się walka, było Prawo o Stowarzyszeniach. Oznaczało, że mogą powstawać niezależne od władzy organizacje. Ale my nie potrafimy tego robić w czasach, kiedy wyzwaniem nie jest walka z dyktaturą, ale budowanie wspólnoty u podstaw. Tak naprawdę, kiedy spojrzymy na ostatnie trzy dekady, to były sukcesem, jeśli chodzi o przedsiębiorczość, indywidualność, podniesienie statusu, czy zdobycie pieniędzy. Świetnie rozwinęła się przedsiębiorczość, świetnie rozwinął się także samorząd. Ale oddolnie to nie całkiem działa, bo kompletnie zapomnieliśmy o edukacji obywatelskiej. Być może zachłysnęliśmy się legendą Solidarności i jej sukcesem? Wydawało się przecież, że jesteśmy tak obywatelscy…  Jedyną postawą obywatelską, której za naszych czasów uczyła szkoła było harcerstwo – ale w latach 90. nawet harcerstwo zaczęło dołować. Wszyscy zafiksowali się na tym, że syn lub córka musi być magistrem, inżynierem, doktorem, studentem. Wszyscy zaczęli robić kariery i dlatego nasze pokolenie jest pokoleniem indywidualistów. W zasadzie ktoś, kto robi coś społecznie czyli obywatelsko, jest zwykłym frajerem. Liczy się dobry samochód i dom, a cała reszta to sprawy, których nasi rówieśnicy nie rozumieją. Więc jak mają to zrozumieć ich dzieci? W dodatku, po transformacji zaczęliśmy sprowadzać społeczeństwo obywatelskie do działania w organizacjach pozarządowych. A powinno być odwrotnie - najpierw ludzie chcą załatwić jakaś sprawę, na przykład chcą zrobić coś na podwórku. Jak załatwią - lub nie załatwią - to się rozwiązują, ale być może przekonają się, że warto wspólnie działać na rzecz tego podwórka. A u nas wszyscy od razu wskoczyli na wyższą półkę – do organizacji formalnej, tyle, że jak odejdzie z niej lider, to tę organizację szlag trafi.  Nie o to chodzi.

Jak to zmienić?

To moje ulubione hasło: „Praca u podstaw”. Na przykład poprzez to, co robimy w Dąbrowie Górniczej, czyli projekty, które celują w obywatela i próbują zachęcić go do aktywności, czyli Budżet 2.0 ze spotkaniami i dyskusjami – budżet, o którym decydują obywatele. To 600 czy 700 osób z całego miasta, ale one mają czas i chęć przyjść na spotkania. Myślę, że pomysłem są wszystkie działania związane z pracą z młodzieżą. Szkoła też musi się zmienić, choć nie chcę zwalać na nią wszystkiego. Szkoła i dom muszą się spotkać, tyle, że to długi proces.

Chodzi o to, by wybory raz na dwa, trzy, cztery lata nie osłabiły naszej obywatelskiej czujności.

W jaki sposób wychować nasze dziecko na obywatela? Nie wystarczy zabrać na wybory?

Zabieram syna na wybory. To tradycja i obowiązek, ale problem polega na tym, żeby nie uczyć dzieci demokracji wyłącznie poprzez udział w  wyborach, bo zaangażowanie wymaga od ciebie dużo więcej. Przede wszystkim, chodzi o to, by te wybory raz na dwa, trzy, cztery lata nie osłabiły naszej obywatelskiej czujności. Bo teoretycznie mam święty spokój, już mnie to nie obchodzi do następnego głosowania, ale przestrzeń między tym, co na wyborach, a naszym domem jest ogromna. Tego warto uczyć dzieci. Zapisywałbym dzieci do drużyn zuchowskich, namawiał do wolontariatu, uczył tego wszystkiego. Co nie znaczy, że w domu mi to wychodzi, bo przegrywam walkę ze smartfonami i konsolą. Ale generalnie to właśnie jest ta recepta – od małego uczestniczyć w czymś, robić coś fajnego i na pewno nie za pieniądze. Bo ważne, by uczyć dzieci, że pieniądze nie załatwiają wszystkiego.

Wstecz